„Ten organista to jest dobry. Pięknie śpiewa!”
W polskiej praktyce liturgicznej spotykamy się z pewnym paradoksem: za główne zadanie muzyka przynajmniej z założenia wykształconego jako instrumentalista uznaje się nierzadko bynajmniej nie grę na organach, lecz śpiew. Z jednej strony można uznać to za przejaw zgodnego ze zdrową praktyką Kościoła stawiania słowa ponad jego formą muzyczną, z drugiej jednak łatwo może to prowadzić do zaniedbania sztuki liturgicznej gry na organach, usprawiedliwionego przyznaniem śpiewowi wyższego priorytetu. Gdzie zatem jest granica?
Od kiedy?
Starożytna liturgia rzymska nie znała instrumentów muzycznych. Wskazuje się, że przyczyną tego było jej intensywne czerpanie ze wzorców synagogalnych. Co prawda, Stary Testament daje nam liczne przykłady instrumentów stosowanych w kulcie świątynnym: harfy, liry, cymbały, trąbki i inne. I Księga Kronik opisuje ustanowienie muzyków wśród lewitów przez króla Dawida. Jednak w liturgii synagogi śpiewano wyłącznie a capella i ta praktyka została przejęta przez pierwsze gminy chrześcijańskie. Instrumenty, podobnie jak taniec, zbyt silnie kojarzono z kultem pogańskim, by zostały uznane za godne wykorzystania na zgromadzeniu. Dopiero z dworu cesarskiego w Bizancjum przeszły one do tamtejszej liturgii, a stamtąd prawdopodobnie ok. VIII wieku trafiły do Galii, w której chętnie przejmowano różne wschodnie „wynalazki” liturgiczne (jak na przykład kadzidło, również zapożyczone uprzednio z ceremoniału świeckiego).
Król instrumentów i instrument królów
W ciągu wieków instrumentem najodpowiedniejszym do użycia w liturgii okazały się organy piszczałkowe. W przeciwieństwie do np. chordofonów szarpanych (jak lutnia, gitara czy harfa) przypominają one ludzki głos przez posiadanie ciągłego dźwięku, a zarazem nie mają jego wady, jaką jest konieczność przerywania śpiewu dla zaczerpnięcia powietrza. Dlatego, jeśli tylko są zbudowane i używane zgodnie ze sztuką, zapewniają śpiewowi solidną podstawę akustyczną i maskują jego niedoskonałości. Zwłaszcza w czasach nowożytnych przeszły one intensywny rozwój, tak że w drugiej połowie XIX wieku za sprawą francuskiego organmistrza Aristide’a Cavaillé-Colla powstały instrumenty zdolne naśladować brzmienie ówczesnej wielkiej orkiestry symfonicznej, chociaż i wcześniej pojawiały się podobne dążenia. Dzięki bogactwu brzmień i możliwości gry wielogłosowej organy od wieków uważano za instrument królewski.
Na ile samodzielne?
Dochodzimy tu jednak do poważnego dylematu, który w ciągu wieków znajdował rozmaite rozwiązania: skoro w muzyce liturgicznej obowiązuje prymat słowa, a muzyka ma być jego wzbogaceniem (nie autonomiczną i odrębną wypowiedzią), to czy ów królewski instrument może w ogóle odnaleźć swoje odpowiednie miejsce w służbie Bożej do przemówienia na cały głos wszystkimi dostępnymi mu środkami? Święty Pius X w motu proprio „Tra le sollecitudini” (1903) niezwykle surowo określa funkcje muzyki instrumentalnej w liturgii:
„Jakkolwiek właściwą muzyką kościelną jest tylko sam śpiew, niemniej jednak dozwolony jest także śpiew z towarzyszeniem organów.” (pkt 15.)
Dalej dopuszcza także użycie innych instrumentów według zarządzeń biskupów, zastrzegając przy tym, by nie używać fortepianu ani też „hucznych i brzęczących” instrumentów perkusyjnych. Poza ścisłym towarzyszeniem śpiewowi dozwolono na niewiele więcej niż wprowadzanie do niego przez preludia. Wydana w 1967 instrukcja „Musicam sacram” nieco mniej rygorystycznie określa miejsce instrumentów w liturgii. Przytacza punkt 120. z soborowej konstytucji o liturgii, podkreślający zaszczytne miejsce organów i precyzuje, kiedy podczas Eucharystii dozwolona jest gra solowa: na początku przed przyjściem kapłana i asysty do ołtarza, w czasie przygotowania darów, Komunii świętej i na koniec Mszy. Poza tym dopuszcza także inne instrumenty zgodnie z tradycjami różnych ludów i późniejszymi postanowieniami władz kościelnych. Zakazuje tylko gry solowej w Adwencie, Wielkim Poście, Triduum Paschalnym i Mszach za zmarłych. Poza tym, podobnie jak wcześniej, dozwolone jest wyłącznie to, co towarzyszy śpiewowi lub do śpiewu prowadzi.
Boski organista
W XVII wieku wszechstronny jezuita Athanasius Kircher zaproponował przedstawienie Boga jako organisty przy wielkim kosmicznym instrumencie, podtrzymującego świat w istnieniu przez dawanie mu podstawy harmonicznej. Pomysł ten był wprawdzie uwarunkowany dawnym, sięgającym starożytności przekonaniem, że jak wszystko na świecie tak również i planety tworzą właściwą sobie muzykę, ale daje nam też pewne wyobrażenie roli, jaką instrumenty piszczałkowe pełniły i pełnią w muzyce liturgicznej Zachodu. Wspomniana już instrukcja „Musicam sacram” stwierdza, że akompaniament „podtrzymuje śpiew, ułatwia udział w czynnościach liturgicznych i przyczynia się do głębszego zjednoczenia zgromadzonych wiernych”. Ze swej strony pozwolę sobie wyszczegółowić, że towarzyszenie organów zapobiega nieczystej intonacji i schodzeniu z tonu, których nawet wykształconemu muzykowi trudno jest uniknąć, gdy śpiewa z ludem. Najniższy głos prowadzony przejrzyście pod względem metrycznym i melodycznym sprzyja utrzymaniu równego tempa, a połączone z basem głosy środkowe dzięki przekazywaniu treści harmonicznej stabilizują kolejne dźwięki śpiewanej melodii (i to nawet, jeśli ona sama w organach jest słabo słyszalna), tak że każdy z nich może znaleźć się na właściwej wysokości.
Kantor-widmo
Przeglądając dokumenty liturgiczne o muzyce, rzadko kiedy napotykamy słowo „organista”. Jak napisałem na początku, nasza praktyka prowadzenia śpiewu właśnie przez organistę jest w gruncie rzeczy dość ciekawym fenomenem. W Stanach Zjednoczonych i zachodniej Europie sprawa ta przedstawia się różnie, ale zdaje mi się, że łączenie funkcji kantora i organisty jest tam rzadsze niż w Polsce. Oczywiście nasza praktyka jest znacznie oszczędniejsza, ale czy przez to lepsza? Na większych, ogólnodiecezjalnych celebracjach zdarza się wprawdzie, że zadania kantora wykonuje osobny posługujący, często kleryk, ale poza tym powszechnie zakłada się, że organista powinien równie dobrze radzić sobie z prowadzeniem śpiewu ludu, gdy sam musi śpiewać, jak wtedy gdy „wyręcza” go w tym inna osoba. Tymczasem nie bez przyczyny według dawniejszej tradycji funkcje kantora i organisty spełniali osobni muzycy. Nie każdy przecież organista musi mieć piękny głos i umiejętnie się nim posługiwać, a i w drugą stronę: nie ma powodu, by pozbawiać się potencjalnych kantorów przez wzgląd na to jedynie, że nie potrafią grać na organach. Tak jak w wielu przypadkach tak i tutaj: jeśli ktoś musi zająć się wszystkim, rzadko kiedy zdolny jest naprawdę dobrze wypełnić chociaż jedno ze swoich zadań.
Czyli właściwie po co?
Podsumowując, instrumenty spełniają w liturgii ważną rolę – choć nawet w obrębie samej muzyki nie najważniejszą. Podobnie jak muzyka sakralna (traktowana ściśle jako ozdobna proklamacja świętego tekstu) jest współpracownicą świętej liturgii, tak sam akompaniament winien być pomocnikiem i przewodnikiem śpiewu, natomiast muzyka solowa – tam, gdzie jest dla niej odpowiednie miejsce – ma wznosić serca wiernych do Boga i wzbudzać w nich te uczucia, które przekraczają możliwości ludzkiego języka.
Stanisław Szczawiński
Literatura:
- Pius X, motu proprio „Tra le sollecitudini”ASS 36 [1903-4] str. 329-339
- Święta Kongregacja Obrzędów, instrukcja „Musicamsacram” AAS 59 [1967] str.300-320
- Chomiński, K. Wilkowska-Chomińska, „Historia muzyki” cz. I, PWM 1989
- T. Sinka CM, „Zarys liturgiki”, Wydawnictwo Instytutu Teologicznego Księży Misjonarzy, wyd. VIII, Kraków 2018, str. 38
- https://youtu.be/RR8ubVmMfY4?t=1852 (koncepcja boskiego organisty u Kirchera)